Przez pryzmat rąk

by

Męskie ramiona

 

Krąży po świecie wszystkim już znana fotografia Ojca Świętego Jana Pawła II z szeroko rozpostartymi ramionami. W auli na Jasnej Górze jest ona powiększona i zajmuje całą ścianę. Ramiona obejmujące cały świat, aby go zbawić i doprowadzić do nieba. Ramiona, w których człowiek bezpiecznie może się skryć. Męskie, mocne ramiona.

 

A kogo i w jakim celu te męskie ramiona obejmują w naszym zwykłym świecie?

 

Nieraz z podziwem patrzyłam, jak chłopcy swobodnie zarzucali sobie na plecy ciężkie plecaki, załadowane wysoko, a ja nie mogłam ich ani na pięć centymetrów podnieść z ziemi. Ramiona, zdolne nieść ciężary.

 

Pewnego zimowego poranka siedziałam w słońcu na leżaku, na stoku Gubałówki. Przede mną, nieco niżej, opalała się dziewczyna. Słońce mimo zimy grzało. Nagle z boku podjechał do dziewczyny chłopak, porwał ją z leżaka na ręce i zjechał brawurowo w dół. Dziewczyna podniosła krzyk, a ludzie, których sporo było dokoła, zaczęli bić brawo.

 

W poradni małżeńskiej zdarza mi się udzielać mężowi takiej rady: „Niech pan ją weźmie na ręce”. Małżonkowie patrzą zaskoczeni, ale ja wiem, że to może być lekarstwo, sposób na uratowanie małżeństwa. Wiem – bo po prostu sprawdziłam wiele razy. Ale jednej sceny nie zapomnę nigdy. Jak często bywa, do poradni przyszła samotnią kobieta – zgnębiona, zapłakana, szukała ratunku. Mąż agresywny, drażliwy, oczywiście nie chce z nią przyjść. Kłócą się – o co? Jak zwykle, nie wiadomo o co lub raczej o wszystko. Jak wtedy, gdy ludzie mają do siebie pretensje.

 

Niespotykana terapia

 

Parokrotnie rozmawiałam z kobietą, ale doszłam do wniosku, że nic im nie poradzę, dopóki nie spotkam się z jej mężem. Spytałam, kiedy jest ich rocznica ślubu. Akurat wypadała za parę dni. Więc zdecydowaliśmy z mężem, że pojedziemy do nich, ja z prezentem – Pismem Świętym, a mąż z kwiatami i czekoladkami. Pojechaliśmy. Mieszkali na wsi. Dom nowo zbudowany, jeszcze nie wykończony. Drzwi do kuchni otwarte, pies na podwórku, a ze stodoły wyjrzał z ponurą miną mężczyzna – młody, mocny, ciągnął jakąś belkę. Pytam o nazwisko, czy to on. Potwierdził. Więc mówię, że my do niego, bo… bo dziś jest rocznica jego ślubu. Patrzył na mnie bez słowa, wyraźnie zaskoczony. Więc zapytałam wprost: :”Czy jest dziś rocznica waszego ślubu?” Potwierdził: „No, jest”. „To właśnie z tego powodu przyjechaliśmy do państwa”. Przedstawiamy się z mężem.

 

Mężczyzna stoi bez ruchu. No to ja zwracam się do niego: „Może Pan nas zaprosi do domu?” Ale on nic. Więc wchodzimy do tej kuchni. Rozglądam się. Kobieta stoi w kącie z przerażoną miną, zza przymkniętych drzwi widzę w szparze główki dzieci,chowa się tam ich trójka.

 

Rozglądam się dokoła i pytam mężczyzny: „Czy w tym domu nie ma jakiegoś fotela?” On zdziwiony powtarza moje pytanie: „Fotela?” „No, jakieś wygodne krzesło” – wyjaśniam.

 

Patrzą na mnie zdziwieni oboje, mój mąż też. Ale gospodarz przynosi nie tyle prawdziwy fotel, co krzesło z poręczą półokrągłą, wyściełane – ciemnoczerwony kolor. Stawiam krzesło na środku kuchni i mówię do niego: „Niech pan siada” i sama się dziwię, że on rzeczywiście posłusznie siada. Teraz zapraszam jego żonę, znam jej imię, mówię: „Pani Anielko, niech pani tu przyjdzie”. Podchodzi niepewnie.

 

Zwracam się do niego: „Teraz niech Pan weźmie żonę na ręce, na kolana”. Ale kobieta się nie zbliża, w oczach ma strach. Przyciągam ją za ręce i prawie siłą ładuję w te męskie ramiona… Jest chwila napiętej ciszy, oboje sztywni, a potem nagle kobieta ze szlochem wtula się w ramiona męża, a on niezdarnie gładzi ją po głowie, a następnie obejmuje i przyciąga do siebie. I tak trwają przez chwilę.

 

A ja spoglądam już nie na nich, ale na te drzwi, za którymi są dzieci. Szczelina się poszerza i widzę, jak te zalęknione dotąd oczy zmieniają wyraz. Taką radość w oczach dziecka zobaczyć to już jest triumf. Trójka dzieci staje w szeroko otwartych drzwiach i patrzy. A ja mówię: „Podejdźcie do rodziców, bo dziś jest ich święto – rocznica ślubu”. Daję dziewczynce przyniesione kwiaty i mówię: „Podaj mamie”.

 

Ręce ojcowskie

 

W izbie porodowej leży rodząca młoda kobieta, na białej ścianie wisi krzyż. Oczy kobiety wpatrzone w ten krzyż. Na czole zlepione potem pasma włosów, wargi zaciśnięte, zagryzione. Dziewczyna stara się nie krzyczeć, ale chwilami cichutko jęczy. Palce zaciskają się na brzegu łóżka. Ból – nie do opisania! Za chwilę białe prześcieradło przesiąknie krwią. Rodzi się nowy człowiek.

 

Według odwiecznego Bożego planu, poczyna się w kobiecie, rodzi się z niej. Dziecko sprawia, że mężczyzna staje się ojcem. To tak, jakby dziecko rodziło ojca, który stoi obok – młody chłopak z bladą twarzą. Ociera dziewczynie pot z czoła i bezradnie gładzi ją po zaciśniętej ręce. Ale jest – obok. Jest ich dwóch, świadków wielkiej chwili; bo jest też lekarz położnik. On pierwszy weźmie w swoje męskie ręce maleństwo i poda zmęczonej matce mówiąc: „Wspaniałe dziecko”, wywołując na jej twarzy uśmiech. Niepowtarzalne chwila i ten szczególny, błogi uśmiech. Twarz kobiety prześwietlona radością i zarazem ulgą.

 

A w nim jako w ojcu powstaje wzruszenie i wdzięczność dla żony, dla Stwórcy. Powstaje? No, może powstać; powinno. Szczęśliwy, naturalny poród z obecnością ojca, prowadzony przez lekarza czystych rąk. Oby było tak zawsze!

 

Mężczyzna stał się ojcem. Męskie ręce stają się ojcowskie.

 

Ramiona posiadacza

 

Dziewczyna w ramionach chłopaka. Obrazek tak dziś spowszedniały, tak bez śladu zmieszania, wstydliwości – na ulicy, w tramwaju, wszędzie…

 

Chłopak zagarnia dziewczynę, ot tak, jak przed chwilą brał plecak, jak zwykłą rzecz.

 

A ona? Różnie. Uśmiecha się, albo głośno chichocze, albo od razu przykleja się do niego całym ciałem. Różnie, ale nie zdarzyło mi się widzieć takiej, która by te ramiona odepchnęła.

 

Ale mam w pamięci scenę… To było dawno, w czerwcu 1945 roku. Wracałyśmy z lagru do Ojczyzny, częściowo piechotą. I właśnie było tak, że dziewczyna – drobna, czarna, może Cyganeczka – rozpaczliwie wyrywała się z rąk mołojca, który ją ciągnął w krzaki. Na niej podarta sukienka, a na jego twarzy krew – rozorała mu policzek paznokciami, rozpaczliwie walcząc. Silny, wielki sołdat i drobna, wręcz wychudzona dziewczyna, dziecko prawie. Stojący dookoła inni żołnierze, oswobodziciele nasi, rechotali ze śmiechu. Żaden nie obronił dziewczyny. Wstrętne, zachłanne męskie ramiona.

 

Na spotkaniu z młodzieżą akademicką w Krakowie, w dyskusji na temat układów “on i ona” jeden z chłopców powiedział: „Nigdy nie spotkałem dziewczyny, żebym jej nie mógł wziąć”.

 

A ja: „I co, każdą bierzesz?”

 

„Nie, wybieram. Ale jak wybiorę, to już ją mam”.

 

A ja pytam: „Jakim prawem twoja?”

 

Po dyskusji ten sam chłopak odprowadzał mnie do domu. Idziemy ulicą, a on nagle proponuje: „Przejdźmy na drugą stronę”.

 

„Dlaczego?”

 

„Bo tam idzie moja była dziewczyna”.

 

„I co, nawet jej się jak człowiek nie ukłonisz, tej twojej byłej dziewczynie?”

 

No tak, żadna z nich nie zdaje sobie sprawy, że to ona będzie za chwilę tą byłą dziewczyną. A on? Zadowolony z siebie, zdobywca – posiadacz.

 

Ręce ojcowskie krzywdzące

 

Wiem, jak nieraz reagują mężczyźni na wiadomość, że są ojcami. Mam w kartotece opisane konkretne zdarzenie.

 

Kobieta lat  32 stanęła w drzwiach w czarnych przeciwsłonecznych okularach, choć w pokoju przecież nie ma słońca. A ja z góry wiem dlaczego. Bo nie ona pierwsza pobita, tak zwyczajnie pobita pięścią mężczyzny za to, że jest teraz matką, a on nie chce kolejnego dziecka – on, ojciec…

 

Pod oczami kobiety okrężny, ciemny siniec. Będzie długo najpierw siny, potem zżółknie, zzielenieje i wreszcie zniknie. Siniec zniknie, ale pamięć o tym, co się stało, na zawsze zostanie w sercu kobiety. I to, co się stało, rozstrzygnie o losie dziecka! Zmaltretowana kobieta pozwoli zabić ich dziecko. Albo zdobędzie się na odwagę. Ta zdobyła się na ten krok i przyszła do poradni; nie sama, z dwójką dzieci. Po prostu uciekła z domu. A ja tę kobietę z dziećmi uratowałam przed mężem i ojcem dziecka. Aż do rozwiązania ukrywała się w klasztorze. Miłosierne zakonnice przyjęły biedaczkę.

 

Kobieta była nauczycielką, a ten mąż? Brutal prymitywny? Ależ nie, miły pan, dobry architekt, lubiany w towarzystwie.

 

To nie bajka, to zapisany w moim archiwum fakt. Uderzenie pięścią w twarz często daje właśnie okrężny siniec dokoła oczodołu. A na dodatek to uderzenie pięścią widziały dzieci i także pamiętają…

 

Rodzinne dramaty

 

Są sytuacje, których zapomnieć się nie da. Wiele lat konsultowałam pogotowia opiekuńcze i domy poprawcze dla chłopców. Każde dziecko miało tam kartotekę, do której wpisywałam swoje uwagi i wskazówki dla wychowawców. Zwykle odwiedzałam te ośrodki po południu, gdy dzieci już nie miały zajęć szkolnych.

 

Dzieci-przestępcy skazani przez sąd.

 

W mieście Zakład Poprawczy dla Małoletnich przylegał do więzienia dla dorosłych. Czarny, ponury gmach, zakratowane okna, drzwi zamykane na żelazną sztabę. Chłopcy do 17 lat. Potem szli do więzienia dla młodocianych, 17-21 lat, też w tym samym kompleksie budynków.

 

Z chłopcami mogłam rozmawiać sama, bez żadnego personelu. Zastrzegłam to sobie, podejmując tę pracę. Pokój lekarski też miał w oknie kraty. Gołe, białe ściany i sztywna, ambulatoryjna kozetka, biała szafa z lekami zamknięta na klucz, dwa krzesła, na ścianie wieszak, mały stolik, takież półbiureczko z szufladami po jednej stronie i na tym stoliku przygotowane dla mnie kartoteki dzieci, z którymi dziś miałam się spotkać.

 

Przerzuciłam nazwiska znane i zatrzymałam się przy nowym. Dwunastoletni chłopiec, przywieziony już po wyroku z decyzją: “Pobyt nieograniczony”. A przestępstwo nieprawdopodobne – ojcobójca. Czytam akta, a w nich orzeczenie psychologa: “Chłopiec cyniczny, nie żałuje tego, co zrobił; niedorozwój wyższych uczuć etycznych”.

 

Dwanaście lat.. Przechodzę do dyżurki i proszę o przysłanie tego chłopca. Wchodzi, a raczej staje w progu, wyraźnie zalękniony. Uśmiecham się do niego i mówię: „Jestem lekarzem”. A on: „Ale mnie nic nie boli”. „To się cieszę. Bogu dzięki, że czujesz się zdrowy”.

 

Chudy, drobny chłopiec. Zastanawiam się, jak mógł zabić dorosłego mężczyznę. Wielkie, podkrążone oczy wpatrzone we mnie. Jak zacząć rozmowę? Nigdy nie wiadomo. Aż sama nie wiem, jakim impulsem wiedziona, biorę tę kartkę z akt i mówię: „Wiesz, napisano tutaj” czytam „“chłopiec nie żałuje, że to zrobił””. Prawda to?”

 

Patrzy na mnie i małe usta zacinają się w wąską kreskę. Chwilę milczy, a potem potwierdza: „Nie żałuję, bo ja posiedzę, ale oni będą mieli spokój”. „Jacy oni„? „Mama i dzieci”.

 

„Dzieci?” Tak. chłopiec ma troje młodszego rodzeństwa. I nagle zaczyna opowiadać – samorzutnie.

 

W nocy obudził go krzyk matki. Zerwał się i zobaczył, jak ojciec, pijany, tłucze matkę pięściami po głowie, a matka zasłania głowę rękami i tak strasznie krzyczy.

 

Złapał żelazny pogrzebacz – stał koło pieca – i uderzył ojca. Bronił matki. Ojciec zachwiał się. Uderzył jeszcze raz, a ojciec upadł głową na krawężnik żelazny kuchni – takiej węglowej – i już nie wstał. Sąsiedzi wezwali pogotowie.

 

No i jest tutaj. „Ale oni będą mieli spokój” powtarza.

 

Chciałam chłopcu wypisać przepustkę na Boże Narodzenie, ale matka przyszła do mnie, że lepiej, żeby nie wracał do domu, bo dwaj bracia jej męża, też pijacy, zagrozili, że jak się pokaże, to go zabiją; więc lepiej niech się na razie nie pokazuje. Płacze, a po chwili jeszcze dodaje: „To bardzo dobre dziecko, zawsze mnie bronił przed ojcem”.

 

Syn – przestępca młodociany – tak się teraz nazywa – bronił matki przed ojcem. Dobry syn, dobre dziecko, ale… ale jaki to ojciec?

 

A w poradni dziewczyna, osiemnastoletnia, powiedziała: „Nienawidzę ojca”. A ja po długiej z nią rozmowie wiem dlaczego.

 

Ojcostwo zdradzone

 

Koleżanki przyprowadziły dziewczynę, maturzystkę, w ciąży. Chciała iść do ginekologa, ale udało im się namówić ją na rozmowę ze mną. Przyszła z trudem, niechętnie.

 

Patrzę chwilę na jej bladą, smutną twarz. Nie jest ładna, ale ma coś delikatnego i kruchego w tej pociągłej, jakby za długiej twarzy, której bladość podkreślają ciemne, wielkie oczy i w całej wiotkiej postaci – jest bardzo szczupła. Dziecko jest jeszcze tak małe, że nie widać po niej, że jest już matką.

 

Siadła na brzegu krzesła tak, jakby zaraz chciała się poderwać i uciekać. Trzcina nadłamana – przychodzi mi do głowy taka myśl. Jednak mówię cicho, ale twardo, nawet brutalnie:

 

„Dlaczego chcesz je zabić?”

 

Uderzona tym słowem podrywa się i w tym ruchu odrzuca do tyłu długie, ciemne włosy. Patrzy na mnie chwilę, a potem mówi równie cicho: „To nie ja, to on nie chce.”

 

On – ojciec dziecka.

 

Jej już nie pytam o nic, tylko dziewczynę, która ją tu do mnie przyprowadziła, czy zna tego chłopaka? Zna. Mówię: „Przywlecz go tu”; właśnie tak, nie powiedziałam: „Przyprowadź”.

 

Przyprowadziła i to od razu, bo to on właśnie szedł z nią do ginekologa, czekał w bramie.

 

Chłopcu zadaję tylko jedno pytanie: „Pan się z Krysią ożeni?” A on bez wahania odpowiada: „Wariat się żeni, jak ma dziewiętnaście lat”.

 

„Ale pan jest ojcem dziecka”. Uśmiechnął się krzywo: „A skąd wiem, że ja?” Dziewczyna jęknęła i zakryła twarz rękami – płakała cicho.

 

Chłopaka wyrzuciłam za drzwi, zresztą dość spokojnie, ale jednoznacznie. Poszedł bez słowa.

 

Dziecko, chłopczyk, urodził się duży, ważył 4 kg. Ale dziewczyna nie miała siły pokazać się rodzinie. Chłopiec został oddany do adopcji tajnej.

 

Nie lubię pośredniczyć w takim rozwiązaniu, bo trudno zachować dyskrecję, a nie skłamać; a ponadto zdarzało się, że po jakimś czasie dziecko i tak dowiadywało się, że jest adoptowane, co nieraz wywoływało wręcz szok i ostrą reakcję pretensji; zawsze znalazł się ktoś, kto tę tajemnicę zdradził. Ale ta adopcja przeszła bez komplikacji. Do dzisiaj nikt nie wie i on nie wie, że jest adoptowany.

 

Z daleka śledziłam losy dziecka – nie było problemów. Coś około 20 lat później dostałam list z pytaniem o los i adres dziecka od… ojca. Odpowiedziałam krótko, że nie ma prawa do syna. Ale następny list był już nie z prośbą, ale z żądaniem i z groźbą, że zwróci się do prokuratora. Napisał: „Ja żądam, mam prawo, jestem ojcem”. W odpowiedzi zrobiłam tylko kopię notatki z kartoteki i na czerwono podkreśliłam to jedno zdanie: “Skąd wiem, że to ja” i dodałam, że syn tej pani jest pełnoletni. Przypomniał sobie, że jest ojcem? Po tylu latach?

 

A mógłby tyle lat cieszyć się synem. Syn bardzo udany, świetnie się uczył na politechnice.

 

„Tatuś mnie nie chce”

 

Sąd przysłał mi pięcioletnią dziewczynkę do oceny, któremu z rodziców przekazać dziecko.

 

To ojciec wniósł do sądu sprawę o rozwód. Ale dziecko robi sceny histeryczne, rzuca się na ziemię i krzyczy: „Nie idź! Nie idź!” i chwyta ojca za nogi.

 

Ojciec uważa, że to matka buntuje dziecko po to, żeby on nie uzyskał rozwodu…

 

Rozmawiam z dziewczynką, nad wiek rozwinięta. W drobnej twarzyczce duże, smutne oczy. Mówi: „Tatuś mnie nie chce i mamy nie chce, chce mieć inną mamusię. Ale ja nie chcę innej”.

 

Rozmawiam z ojcem, pytam: „Czy pan kocha to dziecko?” Odpowiada: „To chyba oczywiste”.

 

Ale ja trochę złośliwie uśmiecham się i mówię: „No, dla mnie to nie jest takie oczywiste, bo wątpliwym dowodem miłości jest wniosek o rozwód”.

 

„Ach, to inna sprawa, ja właśnie chcę mieć dziecko”.

 

Ale ja drążę dalej: „O nie, to jest właśnie ta sama sprawa. Bo kochać dziecko, musi znaczyć – dać mu kochający dom, ojca i matkę. Prawdziwa miłość do dziecka obejmuje matkę”.

 

On jednak powtarza: „To zupełnie inna sprawa”.

 

Sąd okazał się na poziomie. Orzeczenie brzmiało: “Z uwagi na dobro dziecka decyzję o rozwodzie odkłada się do… pełnoletności dziewczynki”.

 

Sąd wyjątkowy, bo najczęściej z byle jakiej przyczyny małżonkowie łatwo otrzymują rozwód.

 

Ręka sprawiedliwości? Jakiej?

 

Do poradni przyszli oboje z synem, który sprawiał kłopoty – trudny wiek, piętnaście lat. Ojciec zbił syna, matka broni. Matka nie odzywa się. Młoda jeszcze kobieta, ale robi wrażenie starszej, na twarzy wyraz rezygnacji i goryczy. Chłopiec ma zapuchniętą twarz, siniec pod okiem – to tatuś skatował syna.

 

Od razu zwracam się do ojca: „Na pewno nie należy nigdy nikogo bić po głowie”. On odpowiada szybko: „Obraził matkę, musiałem wkroczyć”.

 

Obraził… Patrzę na matkę – odwraca twarz do syna, wydyma pogardliwie usta.

 

Decyduję: „Może państwo poczekają, ja porozmawiam z synem”. Wychodzą.

 

Chłopak zacięty, spuszcza głowę, nie chce mówić. Jak dotrzeć do niego – do każdego jest jakiś klucz – ale jaki? Zawsze trzeba przeczekać, cierpliwie. Zaczynam od banalnych, neutralnych pytań – która klasa, szkoła, koledzy. Niechętnie, ale odpowiada. Jedynak. Ale ma kumpla z klasy. Jarek się nazywa. Jeżdżą razem na rowerach. Wreszcie pytam o to zajście. Zamyka się natychmiast: „Niech pani pyta mamę”. Ale ja patrzę na niego i pytam: „Jesteś pewny, że mamie takie pytanie nie sprawi przykrości?” Na twarzy chłopca wahanie, widzę, że trafiłam. Spuszcza głowę. „Powiedziałem mamie, że jest głupia”.  Milknie. Nie pytam dalej. Milczymy oboje dość długo. Wreszcie ja ustępuję i pytam: „Miałeś podstawy, żeby mamę tak nazwać? Chcesz, żeby dręczyć mamę pytaniami?”

 

Żywo podnosi głowę: „Nie, niech pani da jej spokój”. I opowiada całą scenę.

 

Siedział w swoim pokoju (ma swój pokój) i oczywiście grał na komputerze. A matka parę razy wchodziła i napominała, że ma jakąś klasówkę z matematyki, żeby wziął się do lekcji. Parę razy to samo. I to go rozzłościło: „Odczep się, jesteś głupia”. To właśnie usłyszał ojciec – wpadł i uderzył go oburzony.

 

Chłopiec z ironicznym uśmiechem mówi: „No i tatunio w świętym oburzeniu krzyczał: 'Jak śmiesz tak traktować matkę, jak ją traktujesz!” A na to ja: 'A jak ty? Jest głupia, głupia, głupia, bo wszyscy wiedzą, że ty ją na prawo i na lewo zdradzasz, a ona jedna nic nie wie’. No i wtedy ojciec tłukł mnie, ile wlazło”. Milknie. Ale w oczach ma łzy.

 

Co dalej?

 

Prowadziłam w poradni tę rodzinę długo; to jedna z takich trudnych sytuacji. jak choroba przewlekła i nieuleczalna. Nie umieli sobie przebaczyć, choć trwali przy sobie. Ale nie było to łatwe życie. Chłopak nie darował ojcu nigdy. Ale… po latach zaprosił mnie na swój ślub. A ja, zamiast zwykłych życzeń, powiedziałam jedno zdanie: „Pamiętaj, żeby twoja żona nigdy nie płakała przez ciebie”.

 

Dziecko okaleczone

 

Chłopczyk ma dziesięć lat Jest głuchy na jedno ucho. Posłałam go do laryngologa. Ma pęknięty bębenek.

 

„Dlaczego, jakiś uraz?” pyta specjalista. Matka nie odpowiedziała laryngologowi. Ale ja całą sytuację znam z relacji dziecka i matki. Sprawa trudna do uwierzenia, właściwie nic się nie stało. Tyle tylko, że chłopczyk wrócił ze szkoły i zadzwonił do drzwi domu. Ale zadzwonił nie tak zwyczajnie, przyciskając raz czy dwa dzwonek, lecz przyłożył paluszek i trzymał, a dzwonek dźwięczał nieprzerwanie.

 

Otworzył mu ojciec i, zanim dziecko cokolwiek odpowiedziało, uderzył go w ucho i wrzasnął: „Jak ty dzwonisz?” Tyle i nic więcej. A chłopcu ciekła krew z ucha. Naprawdę nic więcej.

 

Matka mówi, że chłopiec jest bardzo dobry, żadnych problemów. Mąż jest nerwowy. No więc rozmawiam z ojcem. Duży, silny mężczyzna z ponurym wzrokiem. Oczy ma przekrwione. Pytam: „Był pan pijany?” Żywo zaprzecza.

 

„Więc co się stało?” Patrzy na mnie i wzrusza ramionami: „Nie wiem, byłem zdenerwowany”.

 

„Ale coś musiało przecież zadziałać, dlaczego był pan zdenerwowany?”

 

Znowu wzrusza ramionami i powtarza: „Nie wiem”. Ale po chwili dodaje: „Może był halniak, a ja się łatwo denerwuję”.

 

Tu ja tracę cierpliwość: „Człowieku, przecież pan nie ma piętnastu lat. każdy ma nerwy i ma się uczyć nad sobą panować. Był pan leczony w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie na te nerwy?” Patrzy na mnie ze zdziwieniem: „Nie jestem chory psychicznie, tylko łatwo się denerwuję”.

 

„No i przez te pana nerwy chłopiec na całe życie ma uszkodzony słuch”.

 

Wzrusza znowu ramionami: „Trudno”.

 

Patrzę na niego i pytam: „Jest pan katolikiem?” Oczywiście.

 

To “oczywiście” powiedziane tak bez zastanowienia, znaczy, że jest ochrzczony. „Spowiada się pan?” „Przy okazji”.

 

„No, to proszę przy okazji wyspowiadać się z jednego z grzechów głównych, z gniewu”.

 

Czułe ręce ojca

 

Jest takie małżeństwo, które znam od lat. Mają pięcioro dzieci. Ona wesoła, roześmiana stale kobieta. Znam ją od zawsze, od czasu, gdy była dziewczynką z długimi, czarnymi warkoczami. Pamiętam ją zawsze uśmiechniętą, opowiadającą; zawsze mówi dużo, szybko i co chwila się śmieje – i wszyscy słuchający też. Bo to jest taka. osoba, że wszystko, co mówi jest dowcipne, nie będąc specjalnym dowcipem. Taka już jest.

 

Męża znam od ich ślubu. Wysoki, spokojny, niedźwiedziowaty mężczyzna o jasnej czuprynie i jasnych oczach. Raczej milczący, sporo starszy od żony. Uśmiecha się lekko, gdy słucha jej żywej paplaniny.

 

A ona mówi: „Chciałabym go czasem zdenerwować, rozzłościć – nie da się. To okropne, żeby się nie móc pokłócić z własnym mężem”.

 

A on się uśmiecha.

 

Ale dlaczego o nim mówię? Bo właśnie ten niedźwiedziowaty mężczyzna o wielkich dłoniach jest jedyny w swoim rodzaju; bo właśnie on tymi pozornie niezgrabnymi rękami brał po kolei każde ich dziecko i… kąpał sam, dopóki maleństwu nie zagoiła się ranka po odcięciu od matki. Ona noworodka nie dotykała; mówi: „Zawsze się bałam, że zamoczę to miejsce i że w ogóle takie małe się złamie”.

 

Więc póki takie małe, to kąpał on – wielkimi, czystymi rękami.

 

A potem jak on się z tymi dziećmi bawił, nosił na ramionach i na barana, huśtał na nodze, podrzucał do góry – a dziecko śmiało się wesoło. Matka krzyczała: „Upuścisz!” A on z uśmiechem podrzucał wysoko, wysoko i łapał.

 

„Dzieci ubóstwiają ojca” mówi matka. No właśnie – jaka to radość, kiedy dzieci mogą ubóstwiać ojca!

 

I są, są takie wypowiedzi różnych szczęśliwych ludzi, którzy mówią: „Miałem wspaniałego ojca”. Byli tacy, są zresztą i dziś, tylko ich nie pokazują w telewizji ani nie piszą o nich w gazetach. Oni są zwykłymi ludźmi – a przecież są niezwykli!

 

Byłam jeszcze taka mała, że mama kąpała mnie w wanience. Wanienka stała na podłodze i mama klęczała przy mnie. Pamiętam jej twarz pochyloną nade mną – mama była piękną kobietą – złoto-zielonkawe oczy uśmiechały się do mnie. Ale ja czekałam chwili, kiedy mama wyjmie mnie z wanny i poda tacie.

 

A tato stał pod piecem – piec wysoki aż pod sufit, z białych kafelków, rozgrzany – i tato stał przed nim, trzymając w wysoko podniesionych rękach kołderkę. Grzał i jak mama wyjmowała mnie z wody, tato potem brał mnie w tę kołderkę zagrzana, cieplutką, zanosił do łóżeczka i siedział przy mnie, a ja aż do zaśnięcia trzymałam go za palec, za jeden palec dużej ręki.

 

A w dwadzieścia lat później…

 

Wróciłam w czerwcu 1945 z lagru. Niemcy wyrzucili rodziców z mieszkania, nie było łazienki, ale była balia. Do tej balii dużej, drewnianej, okrągłej, mama wlała ciepła wodę i obmywała ostrożnie moje ciało – ostrożnie, bo wróciłam z czyraczycą – plagą lagru; miałam na ciele pełno wrzodów. A potem tato, jak dawniej, otulił mnie nie kołderką, ale prześcieradłem i zaniósł mnie do łóżka, tylko że, niosąc, płakał.

 

A ja te ręce, ramiona mojego ojca czuję na sobie zawsze, ile razy coś mi dolega. Pamięć czułych, bezpiecznych rąk ojca.

 

Ojcostwo dojrzałe, odpowiedzialne

 

Cóż to znaczy ostatecznie – ojcostwo odpowiedzialne? Dojrzałe? Jak się dochodzi do tej odpowiedzialności?

 

Był taki letni ranek lata temu, gdy pewna rodzina wybrała się na wycieczkę – rodzice i dwoje dzieci, najmłodsze zostało w domu. Chłopiec czternastoletni i ośmioletnia dziewczynka. Pięcioletni braciszek został z jakąś przybraną ciotką, bo był jeszcze za mały, żeby iść w góry.

 

Wycieczka skończyła się tragicznie. Pod wieczór rozszalała się burza. Lało, szosa śliska i gdzieś na jakimś zdradliwym zakręcie nastąpiło zderzenie z innym samochodem. Nie wiem, który kierowca był winien; zresztą, czy w ogóle ktoś był winien? To raczej należało rozpatrywać w kategoriach przyczyny, a nie winy. Dość, że wypadek był straszny. Po obu stronach ofiary. W tamtym samochodzie jedna – a tu zginęli oboje rodzice. Dzieci uratowane, kontuzjowane, jakiś czas spędziły w szpitalu, ale bez zagrożenia życia. Zostały sieroty i odbyła się narada nad ich losem. Ktoś z dalszej rodziny zaproponował oddanie do adopcji, ktoś drugi – do domu dziecka. Była narada w sądzie cywilnym nad losem tych dzieci.

 

Jeszcze dobrze pamiętam ten wyrok, bo był niecodzienny. Chłopiec czternastoletni ukląkł i błagał, żeby ich nigdzie nie oddawać, że on się zajmie dziećmi! I sędzina, mądra kobieta, sama żona i matka, zgodziła się na to. Poparłam swoją opinią ten wyrok. I stanęło na tym, że ten czternastolatek objął rolę ojca rodziny. Ustanowiono kuratora, ale dzieci zostały w domu i ja miałam okazję obserwować, jak ten niedojrzały chłopiec w ciągu paru miesięcy zamienił się w dojrzałego ojca – naprawdę dobrego ojca, dbającego o dzieci, o swoje rodzeństwo.

 

Ręce brata, dobrego brata, mogą zastąpić ręce ojca – w razie potrzeby. Zresztą zawsze prawdziwie kochający starszy brat po trochu jest ojcem, a w każdym razie może nim być; i to może jest najlepsze przygotowanie do tej wielkiej roli ojcostwa. Młodsze rodzeństwo daje chłopcu szansę prawidłowego przygotowania się do ojcostwa.

 

Wanda Półtawska

 


 

Artykuł pochodzi z IMAGO – Czasopismo Fundacji Pro Humana Vita (pierwotnie publikowany jako seria felietonów w tygodniku „Źródło”), które było wydawane w latach 2011-2012 w celu promocji bioetyki. Jest próbą wakacyjnego przypomnienia tego cennego dzieła i najciekawszych artykułów.

You may also like

Facebook