Siostra Polaka z Plymouth: mówiono nam, że nasze upominanie się o życie brata, o jego ratowanie, jest „nieetyczne”

by FUNDACJA JZN
Dla mnie to, co dzieje się w Anglii, w której mieszkam od ponad trzynastu lat, to był szok. Przecież postanowili odłączyć brata od aparatury już po czterech dniach od zawału. (…) Powtarzano nam, że nie następuje żadna poprawa. Zaczął otwierać oczy – a my słyszeliśmy: „bez zmian”. Gdy pojawiły się inne odruchy świadczące o tym, że następuje poprawa – ciągle to samo: „No changes”. Proszę sobie wyobrazić, że mówiono nam, że to nasze upominanie się o jego życie, o jego ratowanie, jest „nieetyczne”. Mówiono nam to prosto w oczy – powiedziała w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” siostra Polaka, który przed kilkoma dniami zmarł w szpitalu w brytyjskim Plymouth.

 

Jesteśmy wstrząśnięci tą sprawą, tym, że coś takiego może mieć miejsce w Europie i że nie udało się przyjść Pani bratu z pomocą.

– Też jesteśmy zszokowani całą tą sytuacją, że w ogóle coś takiego było możliwe, że do tego doszło i tak się skończyło, chociaż cały czas robiliśmy wszystko, żeby sprawy potoczyły się inaczej.

Czy strona polska zareagowała odpowiednio wcześnie i zrobiła wszystko, co było możliwe na drodze dyplomatycznej i prawnej?

– Naszym zdaniem nie wszystko zostało zrobione. Mamy trochę żalu, szczególnie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Bo np. wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł bardzo starał się nam pomóc. Tak naprawdę to wszystko stało się późno, a my informowaliśmy polityków, jeszcze zanim media się o tym dowiedziały. W Anglii, na miejscu, mieliśmy utrudnione zadanie, między innymi ze względu na sądowy zakaz wypowiadania się dla tutejszych mediów nawet po śmierci mojego brata. Brat na samym początku utrzymywany był dodatkowo na wspomaganym oddechu, ale po odłączeniu tej aparatury okazało się, że jest w stanie oddychać samodzielnie. To wodę i żywienie odłączano w sumie cztery razy. Ze stanu śpiączki wyszedł po jakichś dziesięciu dniach od zawału. Wcześniej faktycznie był w śpiączce – i to też jest przekłamanie. Ja nie wiem, dlaczego w mediach pojawiały się informacje o tym, że przebywa w śpiączce.

Film, który pojawił się w mediach społecznościowych, króciutkie ujęcie, chwyta za serce. Widać płacz, widać, że nie są to mimowolne ruchy gałek ocznych. To jest to, o czym głośno mówi Ewa Błaszczyk: że ludzie w takim stanie to pacjenci, z którymi trzeba i można pracować, aby przywrócić ich w jak największym stopniu do funkcjonowania.

– To pierwsze zatrzymanie podawania substancji odżywczych i wody miało miejsce w Wigilię. W okolicach świąt Bożego Narodzenia nie można było właściwie z nikim się skontaktować. Jedynie z Ministerstwa Sprawiedliwości pan Marcin Romanowski w odpowiedzi na nasze apele pierwszy wysłał list, że Polska jest gotowa przyjąć brata, że czeka miejsce w szpitalu i gotowy jest samolot. A minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau już po świętach potwierdził to, co wiedzieliśmy od pana Romanowskiego. Ale wtedy wszystko się zatrzymało, bo w Wielkiej Brytanii sądy są, jakie są, i sama chęć przyjęcia brata ze strony rządu polskiego okazała się niewystarczająca.

Moja córka zwróciła uwagę, że jeszcze po pierwszej sprawie sądowej wicekonsul RP mówił, że Polska zaakceptuje jakikolwiek wyrok sądu w tej sprawie. A na ostatniej rozprawie prawnik z naszego konsulatu przepraszał za to, że w Polsce zrobił się wokół tego taki szum. Strasznie przykro było tego słuchać. A sąd zebrał się bardzo szybko, chyba tylko po to, by orzec, że brata może odwiedzać tylko rodzina i żeby zabronić konsulowi wejścia na teren szpitala. Mam wrażenie, że mojego brata potraktowano gorzej niż przestępcę.

Przykre jest też to, że wysyłamy do Wielkiej Brytanii naszych lekarzy specjalistów z pomocą przy testowaniu, że Brytyjczycy są nam wdzięczni, a tymczasem gdy my liczymy na współpracę, odbijamy się od ściany.

– Tak, to było mniej więcej w tym samym czasie. Ja doceniam to, że wysłano naszych lekarzy do Dover. Ale chcemy tutaj mocno podkreślić, że Brytyjczycy nie szanują Polaków, dlatego jeżeli my sami siebie nie szanujemy – a mam na myśli m.in. wspomnianą sytuację z wicekonsulem, to dlaczego inni mają postępować inaczej? Ten pan, młody człowiek, może nie był do końca zaznajomiony ze sprawą i został wysłany w ostatniej chwili – ale to też nie najlepiej świadczy o naszych placówkach dyplomatycznych.

Starali się Państwo przecież także o interwencję Europejskiego Trybunału Praw Człowieka?

– Oczywiście. Nasi prawnicy też korzystali z tej ścieżki, ale dotyczyło to przywrócenia odżywiania i nawadniania. I była to kolejna nasza inicjatywa, my sami pisaliśmy do polskiego rządu prośbę o wsparcie naszego wniosku.

Nie pomógł też przyznany Pani bratu status dyplomatyczny.

– Nasi prawnicy dobijali się o list potwierdzający, że nadano mu status dyplomatyczny. I o to, żeby pismo zostało wysłane do Wielkiej Brytanii. Dostaliśmy najpierw odpowiedź, że nie mogą nam przesłać takiej notki dyplomatycznej, że nie przewiduje tego procedura. Poprosiliśmy wobec tego o list od MSZ. Naszym prawnikom zależało na tym, żeby udać się do sądu i wymóc wtedy podłączenie na nowo wody i jedzenia. To już był dziesiąty dzień. I od piątku – bezskutecznie. Dzwoniliśmy, wysyłaliśmy e-maile do konsulatu, do ministerstwa, próbował interweniować też minister Warchoł, ale nie wydano nam takiego dokumentu. W końcu to minister Warchoł, a nie MSZ, napisał dla nas taki list. Ale było już za późno. W naszej ocenie działania MSZ były niewystarczające. Nasi prawnicy mówili zresztą, że potrzebny im jest tylko jeden taki dokument, jeden list informujący, że mój brat uzyskał status dyplomatyczny, i przywrócone zostanie podawanie wody i jedzenia. Chociaż media podały, że ma ten status, to nam brakowało dowodu dla sądu. Tutaj pojawiły się też argumenty z MSZ, że ten status musi być akredytowany przez miejscowe władze.

Ale przecież po to ustanowiono dla Pani brata kuratora, żeby to on w jego imieniu mógł podpisać paszport, sprawa mogła być dalej procedowana.

– My, niestety, przypuszczamy, że to była gra na czas. Teraz już można o tym mówić, nie jesteśmy pod presją, bo brat już nie żyje. Zdaniem naszych prawników nie musieli czekać na akredytację. Zresztą wystarczyło przejrzeć wcześniejsze precedensy, np. sprawę z 2019 roku dotyczącą muzułmanki, 5-letniej dziewczynki.

Nasi prawnicy z organizacji Christian Legal Centre działają dla nas pro bono. Nie byłoby nas stać na to, by pokryć wysokie koszty tutejszej obsługi prawnej. Chcemy im bardzo podziękować. To z nimi w kontakcie był m.in. minister Warchoł, odbywał z nimi telekonferencje. Także Ministerstwo Sprawiedliwości – wydaje nam się – działało na miarę swoich możliwości. Nie możemy powiedzieć tego o MSZ. Był moment, kiedy sugerowaliśmy, że może stroną w sporze byłaby Polska. Przez dwa dni dyskutowaliśmy o tym, nasi prawnicy, orientujący się przecież świetnie w meandrach funkcjonowania brytyjskiego prawa, przekonywali przedstawicieli konsulatu i MSZ. Na próżno. A jak przyszło co do czego, to od minionego piątku czekaliśmy na dokument potwierdzający nadanie bratu statusu dyplomatycznego. Dzwoniliśmy do konsula, wicekonsula, ambasadora. Na próżno.

Wszyscy liczyli na cud i że uda się przewieźć Pani brata do Polski, że Pani brat – otoczony odpowiednią opieką – wydobrzeje na tyle, by kiedyś móc opowiedzieć o tym, czego doświadczył. Stało się inaczej.

– Powiem szczerze, że na początku zaczęliśmy tę walkę tylko o brata, ale z czasem zaczęliśmy myśleć w podobny sposób, że w tym wszystkim chodzi przecież o coś więcej. Modliliśmy się o cud i to był cud, że udało mu się przeżyć tyle czasu.

Wiem, że eutanazję zalegalizowano np. w Holandii, ale dla mnie to, co dzieje się w Anglii, w której mieszkam od ponad trzynastu lat, to był szok. Przecież postanowili odłączyć brata od aparatury już po czterech dniach od zawału. I wtedy – jak wynika z udostępnionej nam na nasze żądanie dokumentacji medycznej – podjęta została też decyzja o wykorzystaniu organów. Mamy to w dokumentach po pierwszej rozprawie. Bardzo szybko sprawdzili, że mój brat jeszcze w Polsce był w spisie tzw. dawców, i oczywiście to wykorzystali. W Anglii natomiast – zgodnie z prawem – obowiązuje domyślna zgoda na pobranie organów. Trzeba oficjalnie zgłosić sprzeciw – i my teraz z mężem to uczyniliśmy. Tak że bardzo szybko podjęli taką decyzję i może dlatego konsekwentnie trzymali się jej do końca. Powtarzano nam, że nie następuje żadna poprawa. Zaczął otwierać oczy – a my słyszeliśmy: „bez zmian”. Gdy pojawiły się inne odruchy świadczące o tym, że następuje poprawa – ciągle to samo: „No changes”. Proszę sobie wyobrazić, że mówiono nam, że to nasze upominanie się o jego życie, o jego ratowanie, jest „nieetyczne”. Mówiono nam to prosto w oczy. I nie dopuszczano do konsultowania opinii innych neurologów, nie chciano nam też powiedzieć, kto w szpitalu podjął taką, a nie inną decyzję.

Ale to nie jedyne trudności, z którymi się Państwo mierzyli?

– Mieliśmy problem z odwiedzaniem brata w szpitalu, tłumaczono to sytuacją covidową. Zresztą żona brata też zabroniła nam odwiedzin – nie mam pojęcia dlaczego. Media podjęły ten temat i pisały o konflikcie rodzinnym. To prawda, że nie utrzymywałam bliskiego kontaktu z bratem, ale to wynika nie z powodu jakiejś rodzinnej kłótni, tylko zwykłego zabiegania. Sama mam dziecko przewlekle chore, bardziej skupiona byłam na swojej rodzinie. Taki prawdziwy konflikt nastąpił w momencie, gdy bratowa zgodziła się na odłączenie aparatury, a my nie. Skłaniamy się do tego, że została w jakiś sposób wykorzystana, zmanipulowana przez lekarzy. To jej mówili od początku, że nastąpiła śmierć mózgu, dopiero po pierwszej rozprawie dowiedziała się, że jednak tak nie jest. Nie wiemy, dlaczego upierała się przy tym, żeby np. nie przewozić go też do Polski. Ja od początku złożyłam deklarację w szpitalu, że będę się bratem zajmować – żeby nikt nie myślał, że to my protestowaliśmy przeciwko odłączeniu brata, a ona musiałaby się nim zajmować. Mówiliśmy, że bierzemy pełną odpowiedzialność za jego dalsze losy – my tutaj, w Anglii, a jeśli byłaby taka możliwość – to także rodzina w Polsce. Tutaj też mamy kolejne przekłamanie w mediach – nikt o zgodę dzieci nie pytał. Decyzję podjęła bratowa, dzieci nie miały nic do powiedzenia.

Konsultowali Państwo stan zdrowia brata także ze specjalistami z Polski. W jaki sposób, skoro szpital uniemożliwiał osobom z zewnątrz dostęp do pacjenta?

– Neurochirurg z „Budzika” oceniał nasz materiał filmowy, nagrania ze szpitala, pod kątem stwierdzenia poprawy stanu zdrowia. Nie upublicznialiśmy wszystkiego w sieci. Tymczasem w brytyjskim sądzie przedstawiono inne nagranie – wykonane z daleka, na którym nie widać nawet wyraźnie twarzy brata – jako materiał popierający tezę miejscowego specjalisty, że nie następuje żadna poprawa stanu zdrowia pacjenta. Film nagrany po pięciu dniach bez wody i bez jedzenia. A na tym filmie żona mówi do brata: „Córka pyta, kiedy wrócisz do domu”.

A ostatnie dni przypominały już takie wyczekiwanie na jego śmierć. Aż to wszystko się skończy. My też działaliśmy już mniej intensywnie, naciskaliśmy tylko na konsulat i ambasadę – bo skoro był wyznaczony pełnomocnik dla Sławka, to wydawało nam się, że my już i tak więcej nie możemy zrobić.

Jakie działania planują Państwo podjąć dalej?

– Staramy się o oficjalną sekcję brata – już dla zasady. Pomaga nam w tym nadal minister Warchoł, a także tymczasowy pełnomocnik brata. Niektórzy mówią, że powinniśmy już tylko się modlić, ale nie chcemy, żeby ta ofiara naszego brata poszła na marne. Może ta jego historia pozwoli na podjęcie odpowiednich działań w innych przypadkach w przyszłości, gdy będzie znowu chodziło o ratowanie naszego rodaka.

Proszę raz jeszcze przyjąć wyrazy współczucia, szczere kondolencje w imieniu całej redakcji. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Źródło: „Nasz Dziennik”/radiomaryja.pl

You may also like

Facebook