Żyjemy w czasach, w których żadna wartość zdaje się nie być równie ceniona, jak uznanie. Nie chodzi jednak o uznanie za szczególne osiągnięcia, za doskonałe wyniki sportowe, za wielki talent muzyczny, literacki, plastyczny czy nawet za wyjątkową dobroć i szczodrość wobec bliźnich. Choć na szczęście nie zapominamy jeszcze zupełnie o tych, którzy poświęcają swoje życie dla rozwijania talentów którymi zostali obdarzeni lub poświęcają się dla innych.
Czasy demokratyczne, w których funkcjonujemy, domagają się innego rodzaju uznania – uznania dla bycia takim, jakim się jest. „Bądź sobą”, „jestem jaki jestem”, „róbta, co chceta” – głoszą popularne hasła i koryfeusze egalitarnego uznania. Uznani chcą być dzisiaj wszyscy i właściwie wszyscy się tego domagają.
Równi i równiejsi
Ale mimo iż wszyscy się tego domagają, nie wszyscy tego uznania dostąpią. Otóż nasze czasy to nie tylko czasy demokratyczne, ale także czasy przesiąknięte wybiórczą tolerancją, którą często określa się mianem „politycznej poprawności”. Nie miejsce tu na rozwodzenie się nad genezą i przyczyną takiego stanu rzeczy, należy tylko podkreślić, że na coraz większe uznanie mają szanse ci, którzy przez wieki takiego uznania byli pozbawieni, albo za takich zostali uznani. Do takich grup należą dziś przede wszystkim mniejszości seksualne, które w kontekście tego artykułu będą szczególnie istotne. Homoseksualiści od jakiegoś czasu mogą liczyć na uznanie z racji samego homoseksualizmu. Nie jest to uznanie jeszcze powszechne, ale coraz nachalniej promowane w mediach i poprzez rożnego rodzaju organizacje społeczne (będące często zwykłymi grupami lobbingowymi), a czasami także przez instytucje rządowe i tworzone prawo. Trzeba przyznać, że jeszcze do niedawna homoseksualiści nie mieli łatwo – ale próby przyznania im rodzaju zadośćuczynienia zadekretowanego prawem przybierają czasami rozmiary wręcz karykaturalne. I nie mówię tu już o paradach „dumy gejowskiej”, „małżeństwach homoseksualnych” czy nawet o prawie do adopcji dzieci przez takie związki. Najnowszym pomysłem jest, aby zrezygnować z. pojęć „matka” i „ojciec”, które mogą urazić homoseksualistów chcących wychowywać własne dziecko.
Hiszpania w czołówce
Pionierem na tym polu, jak i na wielu innych frontach „postępu” w ostatnich latach, została Hiszpania, która w 2006 roku zmieniła prawo dotyczące dokumentów stanu cywilnego. Nie używa się w nich już słów „ojciec” i „matka”, a „rodzic A” i „rodzic B”. Przedstawiciele rządu nie ukrywali, co było źródłem tych zmian – rodzice homoseksualni nie mogli się czuć gorsi od rodziców tradycyjnych. Ale na froncie postępu walka nigdy się nie kończy – otóż hiszpańskie słowo użyte do wyeliminowania niemodnych „matek” i „ojców” jest odmiany męskiej, alarm zatem podniosły hiszpańskie… lesbijki. Oczywiście użyte słowo nie zadowoliło ich potrzeby bycia docenionymi. Mimo to Hiszpania nie pozostała odosobniona w swoich próbach. Szkocja nie zaszła jeszcze tak daleko, ale wytyczne tamtejszej służby zdrowia zalecają stosowanie terminów „neutralnych” wobec rodziców, czyli zastępowanie określeń sugerujących płeć zwrotami typu „rodzic A i B”. Zupełnie niedawno ze Stanów Zjednoczonych nadeszła wiadomość, że departament stanu rozważa możliwość wprowadzenia takiej terminologii w podaniach o paszport. Debaty na ten temat pojawiają się także w innych krajach. Ciekawe także, czy Unia Europejska nie zaproponuje zmian na tym polu w ramach finansowanego przez siebie projektu badawczego pod tytułem „Rodzina w czasach przemian”. Czy takie rozwiązania prawne są w stanie rozwiązać istniejące problemy nie tworząc nowych? Zabawny, do pewnego stopnia, przykład hiszpańskich organizacji lesbijskich sugeruje, że nie jest to nawet bliskie takiemu wynikowi. Istnieje jednak więcej problemów. W złośliwych komentarzach pojawiających się w Internecie można przeczytać, że samo rozróżnienie pomiędzy A i B jest już dyskryminujące bo wiadomo, że lepiej jest być A niż B. Kto będzie decydował, które z rodziców ma być A, a które B? Kto zapewni równe traktowanie? Ale jest jeszcze coś – przez wieki dzieci wymawiały z reguły jako pierwsze słowo „mama” – czy dziś będzie trzeba je nauczyć wymawiać coś innego, żeby było zgodnie z prawem?
Niewygodne ojcostwo
Mimo tych problemów można się spodziewać, że promotorzy postępu nie ustąpią. Nie chodzi tu bowiem tak naprawdę jedynie o walkę o uznanie dla nowej roli homoseksualistów. Twierdzę, że za tymi pomysłami stoi dążenie do zniesienia tradycyjnego pojęcia rodzicielstwa, ze szczególnym uwzględnieniem ojcostwa. Ojcostwa, rozumianego jako wyjątkowy rodzaj autorytetu prowadzącego do dobra, wprowadzającego młodych w życie, w szacunku do podstawowych wartości, do jakich od wieków zaliczano Boga, ojczyznę, honor i rodzinę, czyli wszystkie te ideały, które dziś dominujący nurt kultury i ideologii stara się zniszczyć lub przynajmniej obrzydzić. Osłabienie ojcostwa jest niezbędnym elementem do zainstalowania nowej rzeczywistości, w której zamiast odgórnie (a właściwie odwiecznie) ustalonych dóbr będzie można się domagać uznania dla wszystkich i wszystkiego. A może lepiej byłoby powiedzieć, dla czegokolwiek.
Maciej Brachowicz
Artykuł pochodzi z IMAGO – Czasopisma Fundacji Pro Humana Vita (pierwotnie publikowany jako seria felietonów w tygodniku „Źródło”), które było wydawane w latach 2011-2012 w celu promocji bioetyki.